Dziś mijają właśnie trzy tygodnie od zakończenia Off
Festivalu. Byłem tam, co prawda tylko pierwszego dnia, ale co widziałem i
przede wszystkim co słyszałem postaram się zrelacjonować najlepiej jak potrafię
poniżej.
Do Katowic wybrałem się głównie ze względu na koncert
Chromatics, cała reszta była dla mnie jedynie dodatkiem do wymarzonego
prezentu, choć nie ukrywam że bardzo fajnym dodatkiem. Niestety całą atmosferę
festiwalu skutecznie psuła pogoda, było dosyć chłodno, a do tego jakoś co
godzinę deszcz nie potrafił się zdecydować czy sobie popadać, czy może tym
razem dać nam chwilę odsapnąć, a może tak lunąć z całą siłą. Taka karuzela
trwała bodajże do godziny 23, mniej więcej od tego czasu pogoda nie sprawiała
już problemów ani uczestnikom ani organizatorom.
Przejdźmy jednak do tego co tamtego wieczoru było
najważniejsze. Swoją koncertową wycieczkę zaplanowałem od występu Kurta Vile, nie znając specjalnie wcześniej
jego utworów, usiadłem na trawie i starałem się wsłuchać w muzykę młodego
Amerykanina. Niestety jego folkowe melodyjki tylko niekiedy wpadały mi do ucha,
nie porwał mnie swoją grą i przez to bardziej niż jego występem byłem
pochłonięty rozmową, czy to spoglądaniem w prawo gdzie akurat wywiadu udzielał
Artur Rojek. Mimo wszystko jak na początek było całkiem sympatycznie,
potrzebowałem takiego delikatnego wdrożenia, a Kurt idealnie się do tego nadał.
Następnie zrobiłem sobie godzinną przerwę na piwo,
zapoznając się przy okazji z materiałami, które otrzymałem przed wejściem. Były
to jakieś dwie gazety i Offowa książeczka ze spisem artystów, oraz rozpiską
koncertów. Po tej pełnej wrażeń przerwie udałem się do namiotu Trójki gdzie już
rozkładali się moi bohaterowie tamtego wieczoru. Chromatics na żywo brzmią jeszcze lepiej niż na płycie. Zaczęli od
dźwięków Tick of the Clock
(oczywiście w wersji skróconej), a następnie rzucili nas od razu na głęboką
wodę przebojowymi Night Drive, Lady, Kill
For Love czy In The City. Różowe,
fioletowe światła idealnie dopełniały już i tak niezwykłą atmosferę tego widowiska.
Piosenki mknęły z zawrotną prędkością, jakby zespołowi się gdzieś spieszyło, co
było niewątpliwym minusem, wiem że mieli tylko godzinę na zaprezentowanie
materiału, ale Ci mimo to skończyli bodajże 10 minut za wcześnie… Do tego
wybrałem sobie takie miejsce do wsłuchania koncertu, które jak mi się wydawało
zagwarantuje mi idealny balans pomiędzy odbiorem muzyki a koncertową zabawą.
Myliłem się, mój plan skutecznie zniszczył jakiś bardzo rozentuzjamowany knypek
z plecaczkiem, który to stał przede mną, i mimo że z każdą minutą starałem się
zrobić mu więcej miejsca, ten i tak ostatecznie dziobał mnie tym swoim szkolnym
tornistrem. No cóż, taki urok koncertów. W ogóle zdziwiłem się że tak sporo
osób zgromadziło się na tym koncercie, choć w sumie alternatywą dla Chromatics
była Nosowska, na głównej scenie, w momencie największego deszczu, więc chyba
znalazłem odpowiedź na swoje pytanie. Koncert zakończył się dwoma pięknymi
coverami, najpierw Running Up That Hill, który na płycie nie robił na mnie
większego wrażenia, na koncercie stał się killerem, oraz Into The Black,
wolniejsza wersja i bardzo ciekawa interpretacja przeboju Neila Younga. Do
minusów mógłbym jeszcze zaliczyć dosyć kiepski kontakt z publicznością, w sumie
wyglądało to tek: wyszli na scenę, zagrali co mieli zagrać i zeszli. Mimo to z
koncertu wyszedłem więcej niż zadowolony.
Po wyjściu z namiotu zrobiłem największą głupotę tamtego
wieczoru, zamiast wybrać się od razu na Death
In Vegas, którego koncert był zaraz obok, poszedłem na scenę eksperymentalną
sprawdzić jak radzi sobie duet anbb (czyli Alva Noto oraz – popiszę się teraz
ignorancją – koleś wyglądem przypominający mi Severusa Snapea), mimo iż z
wcześniej przesłuchanych nagrań trafiał do mnie tylko jeden kawałek. Na
koncercie wytrzymałem ok. 10 minut, jeszcze widocznie nie dorosłem do tego typu
dźwięków, a następnie udałem się po coś do jedzenia. W ten sposób zmarnowałem
ponad połowę koncertu Deatch In Vegas, które to niezwykle mi się spodobało gdy
już dotarłem pod scenę. Jak to mówią, głupich nie żal…
Kolejnym przystankiem na mapie koncertowej pierwszego dnia
OFFa był inny wyczekiwany przeze mnie artysta, a raczej duet artystów,
mianowicie kolaboracja King Creosote
& Jon Hopkins. Niestety zawiodłem się dosyć poważnie, moje oczekiwania
co do tego koncertu były zgoła odmienne od tego co zastałem. Wynudziłem się
strasznie, a moje zmęczenie w połączeniu z ich usypiającymi kawałkami sprawił
że usiadłem na ziemi skuliłem głowę między kolana i niewiele zabrakło a byłbym
faktycznie zasnął. Nie mogę powiedzieć, że panowie zagrali źle, wręcz
przeciwnie, snuli swoje melodie bardzo ładnie, zagrali chyba wszystkie utwory
na które czekałem, a także dużo takich których nie znałem, i nie wiem skąd one
były, bo duet nagrał jedną „długogrającą” płytę i jedną EPkę. Oba wydawnictwa
znam, a mimo to na koncercie nie rozpoznałem blisko połowy utworów. Jednak tego
typu muzyka lepiej sprawdza się odtwarzana w domowym zaciszu czy też na osobnym
koncercie, na festiwalu mnie osobiście nie zachwycili. Tym samym przegapiłem
też inny podobno świetny koncert, odbywający się w tym samym czasie. Charles Bradley grał tego wieczoru
przedostatni koncert na dużej scenie, ale jak już wspomniałem nie dane mi było
zobaczyć jego występu, a jedynie z relacji dowiedziałem się że był to występ
wyjątkowy.
Metronomy to
ostatni zespół na jaki czekałem tamtego wieczoru. Nigdy nie byłem ich fanem, a
mimo szumu jaki robili w pewnych kręgach, nie dane mi było przesłuchać
wcześniej więcej niż jednego utworu. Dopiero kilka tygodni temu zapoznałem się
z ich ostatnim wydawnictwem. Płyta mnie nie zaskoczyła, jest fajna, ale nie
robi większej furory, jednak na koncercie materiał ten wypada znakomicie.
Ponadto zespół miał świetny kontakt z publicznością, frontman poinformował nas
nawet o zdobyciu przez polskiego sztangistę złota olimpijskiego. Ogólnie byłem
pod wrażeniem „lekkości”, z jaką lider zespołu komunikował się z tłumem, był to
bardzo pozytywny aspekt koncertu. W trakcie występu między zgromadzonymi słuchaczami
przechadzał się facet z Amnesty International, wyświetlając na plecach niczego
nie świadomym osobą hasła typu „i ty możesz paść ofiarą…” czegoś tam, już dziś
nie pamiętam, ale fajnie to wyglądało, mam nadzieję, że nie byłem jednym z tych
nieświadomych z napisem na plecach. Ogólnie koncert wypadł niezwykle
pozytywnie, przy każdej piosence bawiłem się wyśmienicie, na pewno był to jeden
z najjaśniejszych punktów tamtego wieczoru.
Ostatni na scenie leśniej, Atari Teenage Riot z początku wydał mi się bardzo ciekawym
zakończeniem dużych występów tego dnia. Intrygujące, mocne dźwięki dobiegające
z głośników, sprawiły ze poczułem się jakby w transie, jednak w momencie
wejścia kompletnie oderwanych i nie pasujących do reszty wokali (które
przybierały formę darcia mordy), i ciągłych irytujących wrzasków w stronę
publiki „make a fuckin’ nosie”, zmieniłem zdanie. Zespół się starał, tego nie
można im odmówić, muzyka była naprawdę całkiem niezłą napierdalanką, to jednak
partie wokalne były dla mnie nie do przyswojenia. Bardzo podobało mi się
porównanie, którym ktoś rzucił bodajże na Last FM, twierdząc iż ATR to taki
Scooter dla hipsterów, i wiele się chyba nie pomylił.
Pozytywnym zakończeniem wieczoru był dla mnie występ Andy Stotta. Gdybym tylko zachował
trochę więcej sił to i na parkiecie wykazałbym się odrobinę większą
ruchliwością. W zamian zamknąłem oczy stanąłem gdzieś w środku sali i w spokoju
przyjmowałem napływające zewsząd dźwięki. Zmęczenie co chwilę nakazywało mi
udać się na spoczynek, a ja mimo to za każdym razem odpowiadałem „jeszcze
chwilkę” co musi świadczyć o sile muzyki Andyego Stotta.
Krótko podsumowując, moja pierwsza wizyta na Offie wypadła
całkiem przyzwoicie, mam kilka zarzutów do spraw organizacyjnych, jednak nie
wpłynęły one jakoś znacząco na odbiór całości. Wszak najważniejsza tamtego
wieczoru była muzyka, a ta broniła się sama. Zobaczyłem Chromatics na żywo,
więcej nie było mi potrzebne, a pozostali artyści tylko spotęgowali poziom
ogólnego pozytywu w moim organizmie. Nie mam niestety porównania z
wcześniejszymi edycjami, jednak mam nadzieję, że ta przyszłoroczna i
towarzyszący jej zestaw artystów sprawi, że znów dopadnie mnie ochota by
odwiedzić początkiem sierpnia katowicką dolinę trzech stawów.
PS. Wczoraj byłem na kolejnym festiwalu, mianowicie Tauron
Nowa Muzyka, z którego również postaram się zdać relację (również tylko
pierwszy dzień), i mam nadzieję że będzie nieco szybciej niż ta z Offa (może
nawet jutro).
PPS. Dziś wystartowała włoska Serie A. Obejrzałem już
większość spotkania Fiorentina v Udinese, teraz czekam na mistrzów Włoch
podejmujących Parmę. Podsumowanie okresu przygotowawczego pojawi się u mnie
pewnie po zamknięciu okienka transferowego tj. po 31 sierpnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz