sobota, 25 sierpnia 2012

OFF festival 2012 - wrażenia
















Dziś mijają właśnie trzy tygodnie od zakończenia Off Festivalu. Byłem tam, co prawda tylko pierwszego dnia, ale co widziałem i przede wszystkim co słyszałem postaram się zrelacjonować najlepiej jak potrafię poniżej.

Do Katowic wybrałem się głównie ze względu na koncert Chromatics, cała reszta była dla mnie jedynie dodatkiem do wymarzonego prezentu, choć nie ukrywam że bardzo fajnym dodatkiem. Niestety całą atmosferę festiwalu skutecznie psuła pogoda, było dosyć chłodno, a do tego jakoś co godzinę deszcz nie potrafił się zdecydować czy sobie popadać, czy może tym razem dać nam chwilę odsapnąć, a może tak lunąć z całą siłą. Taka karuzela trwała bodajże do godziny 23, mniej więcej od tego czasu pogoda nie sprawiała już problemów ani uczestnikom ani organizatorom.

Przejdźmy jednak do tego co tamtego wieczoru było najważniejsze. Swoją koncertową wycieczkę zaplanowałem od występu Kurta Vile, nie znając specjalnie wcześniej jego utworów, usiadłem na trawie i starałem się wsłuchać w muzykę młodego Amerykanina. Niestety jego folkowe melodyjki tylko niekiedy wpadały mi do ucha, nie porwał mnie swoją grą i przez to bardziej niż jego występem byłem pochłonięty rozmową, czy to spoglądaniem w prawo gdzie akurat wywiadu udzielał Artur Rojek. Mimo wszystko jak na początek było całkiem sympatycznie, potrzebowałem takiego delikatnego wdrożenia, a Kurt idealnie się do tego nadał.

Następnie zrobiłem sobie godzinną przerwę na piwo, zapoznając się przy okazji z materiałami, które otrzymałem przed wejściem. Były to jakieś dwie gazety i Offowa książeczka ze spisem artystów, oraz rozpiską koncertów. Po tej pełnej wrażeń przerwie udałem się do namiotu Trójki gdzie już rozkładali się moi bohaterowie tamtego wieczoru. Chromatics na żywo brzmią jeszcze lepiej niż na płycie. Zaczęli od dźwięków Tick of the Clock (oczywiście w wersji skróconej), a następnie rzucili nas od razu na głęboką wodę przebojowymi Night Drive, Lady, Kill For Love czy In The City. Różowe, fioletowe światła idealnie dopełniały już i tak niezwykłą atmosferę tego widowiska. Piosenki mknęły z zawrotną prędkością, jakby zespołowi się gdzieś spieszyło, co było niewątpliwym minusem, wiem że mieli tylko godzinę na zaprezentowanie materiału, ale Ci mimo to skończyli bodajże 10 minut za wcześnie… Do tego wybrałem sobie takie miejsce do wsłuchania koncertu, które jak mi się wydawało zagwarantuje mi idealny balans pomiędzy odbiorem muzyki a koncertową zabawą. Myliłem się, mój plan skutecznie zniszczył jakiś bardzo rozentuzjamowany knypek z plecaczkiem, który to stał przede mną, i mimo że z każdą minutą starałem się zrobić mu więcej miejsca, ten i tak ostatecznie dziobał mnie tym swoim szkolnym tornistrem. No cóż, taki urok koncertów. W ogóle zdziwiłem się że tak sporo osób zgromadziło się na tym koncercie, choć w sumie alternatywą dla Chromatics była Nosowska, na głównej scenie, w momencie największego deszczu, więc chyba znalazłem odpowiedź na swoje pytanie. Koncert zakończył się dwoma pięknymi coverami, najpierw Running Up That Hill, który na płycie nie robił na mnie większego wrażenia, na koncercie stał się killerem, oraz Into The Black, wolniejsza wersja i bardzo ciekawa interpretacja przeboju Neila Younga. Do minusów mógłbym jeszcze zaliczyć dosyć kiepski kontakt z publicznością, w sumie wyglądało to tek: wyszli na scenę, zagrali co mieli zagrać i zeszli. Mimo to z koncertu wyszedłem więcej niż zadowolony.

Po wyjściu z namiotu zrobiłem największą głupotę tamtego wieczoru, zamiast wybrać się od razu na Death In Vegas, którego koncert był zaraz obok, poszedłem na scenę eksperymentalną sprawdzić jak radzi sobie duet anbb  (czyli Alva Noto oraz – popiszę się teraz ignorancją – koleś wyglądem przypominający mi Severusa Snapea), mimo iż z wcześniej przesłuchanych nagrań trafiał do mnie tylko jeden kawałek. Na koncercie wytrzymałem ok. 10 minut, jeszcze widocznie nie dorosłem do tego typu dźwięków, a następnie udałem się po coś do jedzenia. W ten sposób zmarnowałem ponad połowę koncertu Deatch In Vegas, które to niezwykle mi się spodobało gdy już dotarłem pod scenę. Jak to mówią, głupich nie żal…

Kolejnym przystankiem na mapie koncertowej pierwszego dnia OFFa był inny wyczekiwany przeze mnie artysta, a raczej duet artystów, mianowicie kolaboracja King Creosote & Jon Hopkins. Niestety zawiodłem się dosyć poważnie, moje oczekiwania co do tego koncertu były zgoła odmienne od tego co zastałem. Wynudziłem się strasznie, a moje zmęczenie w połączeniu z ich usypiającymi kawałkami sprawił że usiadłem na ziemi skuliłem głowę między kolana i niewiele zabrakło a byłbym faktycznie zasnął. Nie mogę powiedzieć, że panowie zagrali źle, wręcz przeciwnie, snuli swoje melodie bardzo ładnie, zagrali chyba wszystkie utwory na które czekałem, a także dużo takich których nie znałem, i nie wiem skąd one były, bo duet nagrał jedną „długogrającą” płytę i jedną EPkę. Oba wydawnictwa znam, a mimo to na koncercie nie rozpoznałem blisko połowy utworów. Jednak tego typu muzyka lepiej sprawdza się odtwarzana w domowym zaciszu czy też na osobnym koncercie, na festiwalu mnie osobiście nie zachwycili. Tym samym przegapiłem też inny podobno świetny koncert, odbywający się w tym samym czasie. Charles Bradley grał tego wieczoru przedostatni koncert na dużej scenie, ale jak już wspomniałem nie dane mi było zobaczyć jego występu, a jedynie z relacji dowiedziałem się że był to występ wyjątkowy.

Metronomy to ostatni zespół na jaki czekałem tamtego wieczoru. Nigdy nie byłem ich fanem, a mimo szumu jaki robili w pewnych kręgach, nie dane mi było przesłuchać wcześniej więcej niż jednego utworu. Dopiero kilka tygodni temu zapoznałem się z ich ostatnim wydawnictwem. Płyta mnie nie zaskoczyła, jest fajna, ale nie robi większej furory, jednak na koncercie materiał ten wypada znakomicie. Ponadto zespół miał świetny kontakt z publicznością, frontman poinformował nas nawet o zdobyciu przez polskiego sztangistę złota olimpijskiego. Ogólnie byłem pod wrażeniem „lekkości”, z jaką lider zespołu komunikował się z tłumem, był to bardzo pozytywny aspekt koncertu. W trakcie występu między zgromadzonymi słuchaczami przechadzał się facet z Amnesty International, wyświetlając na plecach niczego nie świadomym osobą hasła typu „i ty możesz paść ofiarą…” czegoś tam, już dziś nie pamiętam, ale fajnie to wyglądało, mam nadzieję, że nie byłem jednym z tych nieświadomych z napisem na plecach. Ogólnie koncert wypadł niezwykle pozytywnie, przy każdej piosence bawiłem się wyśmienicie, na pewno był to jeden z najjaśniejszych punktów tamtego wieczoru.

Ostatni na scenie leśniej, Atari Teenage Riot z początku wydał mi się bardzo ciekawym zakończeniem dużych występów tego dnia. Intrygujące, mocne dźwięki dobiegające z głośników, sprawiły ze poczułem się jakby w transie, jednak w momencie wejścia kompletnie oderwanych i nie pasujących do reszty wokali (które przybierały formę darcia mordy), i ciągłych irytujących wrzasków w stronę publiki „make a fuckin’ nosie”, zmieniłem zdanie. Zespół się starał, tego nie można im odmówić, muzyka była naprawdę całkiem niezłą napierdalanką, to jednak partie wokalne były dla mnie nie do przyswojenia. Bardzo podobało mi się porównanie, którym ktoś rzucił bodajże na Last FM, twierdząc iż ATR to taki Scooter dla hipsterów, i wiele się chyba nie pomylił.

Pozytywnym zakończeniem wieczoru był dla mnie występ Andy Stotta. Gdybym tylko zachował trochę więcej sił to i na parkiecie wykazałbym się odrobinę większą ruchliwością. W zamian zamknąłem oczy stanąłem gdzieś w środku sali i w spokoju przyjmowałem napływające zewsząd dźwięki. Zmęczenie co chwilę nakazywało mi udać się na spoczynek, a ja mimo to za każdym razem odpowiadałem „jeszcze chwilkę” co musi świadczyć o sile muzyki Andyego Stotta.

Krótko podsumowując, moja pierwsza wizyta na Offie wypadła całkiem przyzwoicie, mam kilka zarzutów do spraw organizacyjnych, jednak nie wpłynęły one jakoś znacząco na odbiór całości. Wszak najważniejsza tamtego wieczoru była muzyka, a ta broniła się sama. Zobaczyłem Chromatics na żywo, więcej nie było mi potrzebne, a pozostali artyści tylko spotęgowali poziom ogólnego pozytywu w moim organizmie. Nie mam niestety porównania z wcześniejszymi edycjami, jednak mam nadzieję, że ta przyszłoroczna i towarzyszący jej zestaw artystów sprawi, że znów dopadnie mnie ochota by odwiedzić początkiem sierpnia katowicką dolinę trzech stawów.

PS. Wczoraj byłem na kolejnym festiwalu, mianowicie Tauron Nowa Muzyka, z którego również postaram się zdać relację (również tylko pierwszy dzień), i mam nadzieję że będzie nieco szybciej niż ta z Offa (może nawet jutro).

PPS. Dziś wystartowała włoska Serie A. Obejrzałem już większość spotkania Fiorentina v Udinese, teraz czekam na mistrzów Włoch podejmujących Parmę. Podsumowanie okresu przygotowawczego pojawi się u mnie pewnie po zamknięciu okienka transferowego tj. po 31 sierpnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz